Piątek 13-tego grudnia … już się zaczyna ciekawie 😉 i niestety się zaczęło – ledwo ruszyliśmy w trasę i po 20 min jazdy korek, baaardzo długi korek, po pytaniu do kierowcy TIR-a co się stało (nie mamy CB w aucie) – okazało się że był wypadek TIR-a z osobówką i wszystko stoi. Szybka decyzja o próbie objechania okolicznymi dróżkami okazała się bardzo trafna, bo po kolejnych 20 min już jechaliśmy dalej wcześniej zaplanowaną trasą.
Wyjeżdżaliśmy w szarą, brudną jesień, nocleg od razu pokazał nam gdzie jesteśmy:
Szybka decyzja o jutrzejszej godzinie startu: 6:00 przy samochodzie, i poszliśmy spać.
Niestety nie udało się zrobić w pełni zaplanowanej trasy – Wołowiec znowu pozostał niezdobyty 🙁 ale z tego wypływa wniosek, że w obecnym stanie naszej kondycji uda się go zdobyć nie wychodząc z Siwej Polany, ale robiąc nocleg w schronisku Chochołowska, bo jednak to dojście do Chochołowskiej zajmuje 2h, a zejście 1,5h, a to jest czas jakiego brakuje na zdobycie Wołowca – to plan na któreś z kolejnych wyjść 🙂
Trasa, jaka została zrobiona to:
W rozbiciu na czasy i km wygląda to tak:
Ale do rzeczy. 6:35 startujemy z Siwej Polany, zmierzając w kierunku schroniska na Chochołowskiej w urokliwej scenerii, jakże innej z której przyjechaliśmy:
Po chwili spacerku, ukazał się nasz cel, w tedy jeszcze był cień możliwości zdobycia go:
Po chwili spędzonej w schronisku, tzw drugie śniadanie, wchodzimy w szlak na Grzesia (Lucna), godz. 8:50:
Szlak przetarty (niestety ;)), ale idzie się bardzo fajnie:
Ostatni moment na poprawę makijażu przed wejściem na Grzesia, bo nie można tak “rozmytym” wejść:
Wejście przetarte nie dokładnie po szlaku, co objawiało się dość często zapadaniem się po kolana, pachwiny, natrafiając na przysypaną roślinność.
Po chwili jesteśmy na szczycie Lucny (10:52):
Oczywiście pięknie widać nasz cel:
Pogoda – cóż, widać na zdjęciach, była OKROPNA – nie dało się praktycznie przez nią iść, bo się nie chciało 🙂 – brakowało jednego rekwizytu – leżaka – i można się było opalać. W dodatku zero wiatru – normalnie pogoda jak nie na to miejsce.
Podejmujemy decyzję, że idziemy dalej, przed siebie, a dalej się zobaczy co i jak będzie.
Po chwili, o godzinie 11:55 stajemy przed faktem, Wołowca nie da się zdobyć, bo brakuje sił, bo brakuje czasu by zejść jeszcze przy szarówce nocy, a nie w nocy. Zostaje podjęta decyzja: kto chce iść dalej, idzie, ale o 13:00 robi tył zwrot, tak by o 17:00 być na parkingu przy samochodzie, kto nie chce iść dalej to się opala i czeka na 13:00 i schodzimy. Po chwili namysłu, Ela z Markiem stwierdzają że idą przed siebie dokąd dojdą, Oskar wybiera wariant opalania, ja przyłączam się do Eli i Marka. Nasz cel to Rakoń. Startujemy ostro z buta, by się wyrobić, jest na to 1h by wejść na Rakoń, i wrócić do Oskara – w tych warunkach będzie ciężko.
Widok (cel) jednak mobilizuje:
by po chwili (dłuższej niż zakładałem, ale warunki nie pozwalały na nic więcej, bez zakładania raków albo posiadania rakiet) i o 12:33 jestem na Rakoniu:
Pierwotny cel, będący już tak blisko, a jednak daleko:
musi pozostać tam gdzie jest niezdobyty przez nas zimą (do czasu ;)). Chwila na banana, kubek ciepłej herbaty, garść misiów (żelków), parę fotek:
i nadszedł czas by zacząć zejście (12:45), bu o tej 13:00 być przy Oskarze. Jak to się mówi – biegiem w dół – po drodze spotykam grupkę idących pod górę, zaczepili mnie pytaniem “Czy nie za szybko w dół?”, rzucam odpowiedź z uśmiechem: Nie mam czasu, spieszę się na pociąg ;), życzymy sobie wzajemnie powodzenia i ja dalej w dół, a oni w górę 😉
O 13:03 jestem przy Oskarze – byłbym punktualnie, ale znudziło mu się stanie w jednym miejscu i postanowił zejść jakieś 200-300 m niżej, a więc dłużej dla mnie. Ruszamy spokojnie w stronę Grzesia, by o 13:43 być już na szczycie.
Szło się zadziwiająco szybko, bo aż 5 min szybciej niż wskazywał drogowskaz na Rakoniu, uwzględniając panujące warunki i kopki śnieg, jest bardzo dobrze, mamy czas na herbatkę 🙂
Schodzimy dalej, powoli wchodząc już w cień góry, i od razu czujemy co nas czeka, temperatura spada, szybko spada, co z resztą idealnie widać po naszym najbliższym celu wędrówki:
To białe w dolinie to mróz – brrrr.
Im niżej, tym zimniej co nie tylko czuć na ciele, ale i pod nogami, jak się robi twardo i ślisko, jednak zejście okazuje się bardzo przyjemne, bo już o 14:40 jesteśmy przy schronisku, więc znowu szybciej niż drogowskaz na Grzesiu wskazywał 🙂
Mając więc spory zapas czasowy wchodzimy do schroniska na herbatkę, banana, żelki i chwila odpoczynku. o 15:00 wyruszamy na parking. Niestety trzeba wejść w ten mróz:
Niestety zdjęcia robiłem aparatem z komórki, więc nie ta jakość, ale na powyższym powinien być Księżyc, prawie w pełni, który oświetlał nam drogę zejścia. Dzięki temu o 16:25 jesteśmy przy samochodzie, siadamy w ciepełku i czekamy na resztę ekipy, powiedziane było że o 17:00 😉
Wyjazd jak zawsze bardzo udany 🙂 mimo tego że nie zrobiony w pełni zgodnie z planem ale ta pogoda, te warunki, było naprawdę super.
Drobne słowo o podanych czasach – podaję je celowo, żeby pokazać tym narzekającym, że nie mają kondycji i już nie chcą jechać w góry, że nie jest tak źle, jak się wydaje, powiedziałbym wręcz że czasami jest za dobrze 🙂 Tak trzeba na to patrzeć i tak to odbierać – zawsze to parę punktów w samo motywacji 🙂 i byle do następnego wspólnego wyjazdu.