Rok 2015 był dość szalony z punktu widzenia aktywności mojej w górach, w górach wysokich. Niestety zostałem “ukarany” przez brak “pokory” 😉 Jednak bogatszy o to doświadczenie, wiedzę i większą pokorę nadszedł długo oczekiwany lipiec 2016 r.
O ile 2015 zaczął się doskonale, realizacją planu na Kili, o tyle drugi plan: Elbrus, pokazał gdzie moje miejsce.
Obiecałem sobie w tedy, że wrócę na Elbrus, a wcześniej muszę zrobić:
- lepszą kondycję – jakkolwiek by to brzmiało, i jak pisałem w poprzedniej relacji z Elbrus-a, wydawało mi się że kondycję po Kili mam OK – na Kili wystarczyło, nie na warunki jakie powitały mnie na Elbrusie
- lepszy sprzęt – może nie tyle lepszy co bardziej odpowiedni na panujące tutaj na Elbrusie warunki
O kondycję dbałem prawie sumiennie cały czas – w między czasie sporo biegów na 10-21 km, indywidualnych jak i zorganizowanych zawodów, dla sprawdzenia formy. Wszystko układało się prawie doskonale, zima w miarę lekka więc przerw w treningach mało. Jednak organizm mój po raz kolejny miał swoją wizję na osiągnięcie pewnych celów i niestety nie było to w pełni zgodne z moją wizją. Zaczęły dopadać mnie kontuzje, kostki, piszczele, kolana, kręgosłup w dodatku pierwotny plan wyjazdu Kazbek i Elbrus w czerwcu zaczynał się oddalać, aż wreszcie przepadł całkiem 🙁
W maju pojawił się pomysł na wyjazd na sam Elbrus z Grześkiem Bargielem … i gdyby nie skitury to pewnie bym pojechał, ale za mało czasu i za szybko to wszystko się potoczyło, tym bardziej iż liczyłem jeszcze na Kazbek i Elbrus.
Ostatecznie skończyło się na organizacji wyjazdu tylko na Elbrus w lipcu. Szybka zmiana terminów w kalendarzu i ….
… no właśnie, i cały czerwiec bez treningów, bo rehabilitacja, jaka musiała być zastosowana wykluczyła mnie na miesiąc z jakiejkolwiek aktywności. W najgorszym z możliwych momentów – tuż przed wyjazdem, w okresie, kiedy tak naprawdę powinienem na max-a szlifować wydolność organizmu, ja mogłem spacerować i tak się ruszać, by tętno w ruchu osiągało max 130 🙁 O bieganiu nie ma mowy bo nie jestem w stanie tak wolno biec długi dystans by utrzymać takie tętno, rower górski odpada, karate odpada, pozostają spacery i rower rehabilitacyjny stacjonarny, gdzie mogę tętno kontrolować bardzo dokładnie.
Tutaj muszę złożyć wielkie gratulacje i podziękowania mojemu rehabilitantowi, którego do tej pory nazywam “szamanem“, Maćkowi Kuśmierskiemu, www, który w swój magiczny sposób w ten miesiąc poskładał mnie jakimś cudem do kupy. Poskładał do tego stopnia, o czym będzie jeszcze niżej, iż musiałem w górach na aklimatyzacji jak i już w samym ataku szczytowym, po prostu hamować swoje tempo bo jakoś tak dziwnie szło mi się za lekko, za łatwo, za szybko! Maćku, WIELKIE dziękuję! Na październik wielki plan, więc niebawem się pojawię u Ciebie znowu, na przygotowanie przed październikiem 😉
Czas na pakowanie, najbardziej znienawidzona przeze mnie czynność przed każdym wyjazdem. Listę mam żeby niczego nie zapomnieć, a i tak mam ciągle wrażenie że coś jest nie tak, że czegoś nie mam albo mam za dużo. Nic to, tym razem poszło w miarę sprawnie i po 2h wszystko było spakowane i waga wskazywała 21 kg – zgodnie z dopuszczalnym limitem 🙂
![]() |
![]() |
Najważniejszy przedmiot jest – na lewym zdjęciu po lewej stronie – czerwone jabłuszko zjazdowe 🙂 Plan po ataku szczytowym – zjechać do obozu na 4100 mnpm 😉
Bagaż spakowany, ja zwarty i gotowy, stres już jest – czas jechać na lotnisko, samochód zostawiam na od dawna znanym i lubianym przeze mnie parkingu przylotniskowym, skąd zawożą mnie pod same drzwi wylotu i także z tego miejsca odbierają – wszystko sprawnie 🙂
Trasa podzielona na dwa loty – Warszawa – Moskwa, Moskwa – Mineralne Wody. Jedną linią lotniczą … mam nadzieję że dobrą 😉
Przede mną męcząca podróż – z Warszawy wylot ok południa, a na miejscu, w Azau planowane przybycie dopiero 3-4 nad ranem 🙁
Dzień pierwszy.
Wszystko odbyło się bez problemów, i po krótkim śnie czas na pierwsze wyjście aklimatyzacyjne – cel na dziś: Obserwatorium, 3100 mnpm.
Nie jest to trudne podejście – taki lekki trekking, ale mozolny.
Widoki na trasie jak zwykle oszałamiające – Kaukaz z każdym krokiem w górę coraz piękniejszy.
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
Nawet na chwilę odsłania się z chmur cel – tak blisko a jednak jeszcze taka długa droga.
Jest już inaczej niż było rok temu – pogoda – od razu widać braki w śniegu, więcej zieleni. Rok temu obok obserwatorium było tak:
Rok temu w tym miejscu dopadł nas opad deszczu z gradem, chwilowy, ale było sporo chłodniej, przyjemniej. W tym roku gorąco jak w piekle – na moje odczucie coś około +30 st C, a co najgorsze, bezwietrznie, przez co temperatura dawała mocno w kość.
Idzie mi się zadziwiająco lekko, przyjemnie, za szybko, muszę się spowalniać by nie przeginać, bo celem nie jest dzisiejszy dzień ale sam wierzchołek za parę dni. Jednak jest jakoś inaczej, dziwniej, organizm jakoś inaczej pracuje, tak jakby pamiętał że już tu był i 3100 mnpm to coś normalnego.
Schodzimy do bazy noclegowej, posiłek, prysznic i jutro kolejny dzień aklimatyzacji.
Dzień drugi – wyjście na 3700 mnpm.
Już podejście inne niż z wczoraj, duże nachylenie dzięki czemu bardzo szybko zdobywa się wysokość. Wszystko idzie pięknie, lekko, łatwo, przyjemnie … tylko to niesamowite gorąco i brak wiatru 🙁 na każdym postoju czuję jak pot leje mi się po nogach 🙁 Tego się nie spodziewałem, i nie jestem przygotowany ubraniowo na takie piekielne warunki 🙁
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
Już Elbrus i jego dwa wierzchołki przy tym pięknym błękitnym niebie pokazuje się w całej okazałości.
Beczki jak stały tak stoją dalej, i rosyjska wizja otoczenia daje o sobie znać – piękno to pojęcie względne 🙂
Po drodze na podejściu mijamy pozostałości po walkach – nikt tego nie sprząta, bo i po co 🙂
W dalszym ciągu mój organizm zachowuje się dziwnie. Zero zadyszki, zero problemów oddechowych, nogi jakoś same niosą – qrde naprawdę “szaman” podziałał cuda 😉
Dzień trzeci – dochodzimy na 4100 (4200 wg Rosjan) i tutaj zakładamy obóz na parę najbliższych dni.
Podejścia mało, bo ciężkie plecaki jadą ratrakiem do Priut Marija.
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
Baraki w Priut Marija o dziwo wysprzątane, czyste, WC czysty, prawie nie śmierdzący – jakie wielkie zaskoczenie w stosunku do tego co zastałem rok temu w tym miejscu.
Ale nie to było najważniejsze, tym razem nie trzeba topić śniegu, jest płynna woda z lodowca, wystarczy ją nabrać, zagotować i już – o ile wszystko tym razem trwa krócej, zrobienie herbaty, przygotowanie posiłku – niesamowite jak tak mała rzecz a cieszy i ułatwia życie na tej wysokości! W dodatku mam własny palnik (Jetboil) który na tej wysokości 0,5l wody gotuje w zadziwiającym tempie – sama przyjemność!
Dzień czwarty.
Jak zwykle pierwsza noc na 4200 mnpm to koszmar, praktycznie nie spałem, lekkie drzemki po 30 min przez całą noc i oczekiwanie na rano, żeby już wstać. Jest sporo cieplej i suszej w nocy niż było poprzednio, nienawidzę spać w śpiworze, jest mi po prostu niewygodnie, za ciasno, za gorąco, za zimno … wrrr … tym razem jest jeszcze gorąco cały czas.
Dopiero w okolicach 4 nad ranem udaje mi się usnąć na dłużej, tzn do 6:00 – trzeba wstać, toaleta, postawić wodę do gotowania na śniadanie i poczytać książkę 🙂
Ciąg dalszy aklimatyzacji. Plan na dzisiaj to Skały Pastuchowa – trochę powyżej.
Pogoda – teraz już mogę spokojnie napisać – pieprzona pogoda – jak niżej było gorąco, tak tutaj dodatkowo od Słońca odbitego od lodowca jest jak w piekle 🙁 Masakra 🙁 Nienawidzę gór latem, z dwóch powodów:
- ilości ludzi na szlakach
- panującej temperatury
W tym przypadku pkt 1 nie ma zastosowania, bo ludzi jest faktycznie sporo więcej niż w czerwcu rok temu, ale góry są tak duże iż ci ludzie nikną. Natomiast pkt 2 daje mi okropnie popalić 🙁 Temperatura jest doskonała na kąpielówki 🙁 na nic więcej.
Widoki jednak oszałamiające – wielkość Kaukazu przytłacza.
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
Słońce tak pali, że nawet nie ma jak się przed nim zasłonić 🙁
Zachód Słońca natomiast, obserwowany z 4200 mnpm przepiękny 🙂
A co z moimi odczuciami – rewelacja – saturacja 92% – lepsza niż na nizinach ;), oddycham i czuję się rewelacyjnie, lekko boli mnie prawy czworogłowy, bo dostał mocno w kopkim śniegu (coś dla rehabilitanta musi być do roboty ;)), ale poza tym zero dolegliwości od stóp, kostek, kolan, kręgosłupa, płuc, głowy – rehabilitacja oddaje w najlepszym momencie 🙂 Oby tak do samego ataku szczytowego i powrotu do domu 🙂
Dzień piąty
Wszystko przebiega bardzo ładnie, aklimatyzacja rośnie, pogoda daje popalić ale jest stabilna.
Aklimatyzacji ciąg dalszy, dzisiaj plan 4750-4800 mnpm … i jak wszystko pójdzie OK to w nocy atak szczytowy.
To było w miarę szybkie wejście i zejście – warunki pogodowe jak i zasoby fizyczne na to pozwalały, nie ma co marnować energii na znaną drogę – decyzja zapadła – jutro atak szczytowy, bo za 24h pogoda się psuje 🙁
Wieczorem zaczęło padać 🙁 Cholercia – już to kiedyś widziałem 🙁 Psychika mi zaczyna wariować – nagle wrócił strach i obawy przed tą górą 🙁 Historia się lubi podobno powtarzać – respekt i tak czuję cały czas.
Na całe szczęście – pogoda popsuła się na jakieś 2h, po czym wróciła do tego co było – bezwietrznie, albo z lekkim wiaterkiem, bez chmur i ciepło.
Przewodnik – Michał Plachetka – z nim też byłem rok temu – próbuje wprowadzić mnie w lepszy nastrój, że tym razem się uda, pogoda pozwoli i wejdziemy. Jakoś mu się udaje mnie przekonać ;), kładę się spać jednak pełen obaw, oto co będzie w nocy po przebudzeniu.
Dzień szósty
Śpi mi się zadziwiająco dobrze, ze snu tak naprawdę wyciągają mnie towarzysze, mówiący iż pora wstawać – jest 01:30 nad ranem. Pogoda jest cudowna! niebo pełne gwiazd, lekki wiaterek, ciepło (!!). Zaczynam wierzyć, iż to jest ten moment, kiedy to się uda.
Z Priut Marija wyjeżdżamy ratrakiem na 4800 mnpm, by nie marnować czasu i sił na podejście, które już doskonale znamy bo ono i tak niczego by już nie wniosło.
Na 4800 mnp zakładamy raki (jest jakoś 4:40), czołówki, i zaczynamy trawers w górę. Prowadzi nas Rosyjski przewodnik z ichniejszego TOPRu – jest rewelacyjny! Doskonale zna górę, doskonale dobiera tempo marszu, kiedy trzeba trawersuje, kiedy nie idzie prosto pod górę – z każdym krokiem czuję, iż to się nie może nie udać. Staram się jednak trzymać euforię i głowę na krótkiej smyczy, gdyż droga daleka …. i nie ma co na zapas szaleć, jak wiem jak trudno jest do przełęczy, a dalej nie znam, bo nie doszedłem.
Krok za krokiem, wstaje Słońce, budzi się piękny dzień.
![]() |
![]() |
Osiągnięta przełęcz – jakto? już? tak szybko? tak łatwo? To nie jest możliwe. Łyk ciepłej herbaty, dwie polskie krówki i przede mną jeszcze ok 1,5h podejścia na sam szczyt.
Wstało Słonce, błyskawicznie robi się gorąco … a całe podejście jest wystawione na wschód – będzie jak przez ostatnie dni – pot po dupie się lał 🙂
Z każdym krokiem euforia narasta, zaczynają kręcić się łzy w oczach, że jednak, może, tym razem … nie wierzę, uda się i to w jakim stylu, z jaką łatwością, przyjemnością … niesamowite.
Jeszcze parę kroków … qrde ale jest pięknie, gorąco (temperatura ok -5 st C), lekki wiaterek, doskonała widoczność, śnieg idealnie zmrożony, twardy, raki wgryzają się same, bez mojego wysiłku, wszystko jakoś tak idealnie, jak z bajki … chyba śnię 🙂
Godzina 9:00 17 lipca 2016 r. … osiągnąłem szczyt Elbrus 5642 mnp!
Rok temu się nie udało, tym razem TAK!
Sam szczyt to nic okazałego, nawet Rosjanie nie ustawili słupka z wysokością i nazwą, a szkoda.
Piękny Kaukaz w całej okazałości!
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
Warunki pogodowe najlepiej odda filmik, nakręcony na szczycie – lepszych nie można było sobie wyobrazić. Wręcz w tym momencie żałowałem, iż było tak, wolałbym chyba jednak z 10 st C mniej, większy wiatr i trochę mniej Słońca 🙂
Pozostaje jeszcze zejście – bo tak naprawdę to dopiero połowa drogi i połowa sukcesu.
![]() |
![]() |
Plan zakładał zjazd … Byłem pełen obaw, czy poziom zmęczenia pozwoli ma na realizację tego planu, jednak rok temu a teraz to co innego, doszedłem do 5000 mnpm – wystarczy – wpinam w uprząż jabłuszko zjazdowe, siadam, czekan w ręce do kierowania i dawaj w dół … rewelacja – prędkość świetna a utrata wysokości błyskawiczna.
Nie jest to jednak tak łatwe i całkiem bez angażowania własnych sił – wymaga sporo skupienia, sterowania, wysiłku, ale coraz niżej 🙂
Obszar w czerwonym kwadracie pokazuje kiedy zacząłem zjeżdżać i z jaką prędkością, miejscami w okolicach 18 km/h – na kawałku plastiku, z Elbrus-a 🙂
Niestety – mój pojazd, zakupiony za całe 13 zł po chwili uległ destrukcji – nie wytrzymała rączka i urwała się z karabińczyka wpiętego w uprząż, trzeba schodzić na własnych nogach. Do zejścia jednak już pozostało niewiele 🙂
Po dojściu do Priut Marija szybkie pakowanie, łyk herbaty, coś kalorycznego na ząb i zjazd w dół na zasłużony posiłek:
![]() |
![]() |
Na drugim zdjęciu kiepskie piwo, sikacz, ale nazwa znacząca, a w tle przewodnik – Michał, bez którego to by się być może nie udało w takim stylu!
Michale, w tym miejscu raz jeszcze wielkie podziękowania ode mnie dla Ciebie za Twoją pracę, wiedzę i doświadczenie, które w konsekwencji pozwoliło stanąć na szczycie Elbrus-a!! WIELKIE DZIĘKUJĘ!! Mama nadzieję, iż jeszcze razem w jakieś góry pojedziemy 🙂
Kolejne dni
Już upływają na nizinach … wg wysokości Kaukazu – bo i tak cały czas wszystko się odbywa powyżej 2000 mnpm 🙂 Każdy ma takie niziny na jakie zasługuje 😉
Spokojny spacer:
oraz zwiedzanie lokalnych atrakcji 🙂
![]() |
![]() |
Woda mineralna prosto ze źródeł by Rosija 😉 Woda bardzo smaczna 🙂
Pogoda się zepsuła, leje, ale teraz to już jest mi wszystko jedno – cel z jakim tu przyjechałem po raz drugi został osiągnięty – teraz tylko powrót do domu.
Jeszcze parę statystyk:
Wydatek energetyczny bagatela prawie 27000 kcal | ![]() |
Na nogach na tym trekkingu zrobione ponad 75 km | ![]() |
Sumarycznie w górę prawie 9000m | ![]() |
Po przeżyciach pozostaje zdjęcie i pamiątkowa deseczka: