Wszystko zaczęło się dawno, dawno temu. Moja miłość do gór, wyzwań, sportów odkąd sięgam pamięcią była wielka.
Podobno przekraczając pewną granicę wieku facet kupuje sobie czerwony sportowy samochód, jakiś harley-podobny motocykl, bierze sobie młodą kochankę … Ale to takie oczywiste, sztampowe, bez polotu, powiedziałbym wręcz nudne 😉
Od zawsze żyłem zgodnie z hasłem: życie trzeba jakoś przeżyć, a nie tylko żyć.
Ja wbrew wszelkim lekarzom, mojemu własnemu organizmowi i wielu innym przeciwnościom postawiłem sobie inny cel – zdobędę najwyższy czyt Afryki – Uhuru Pik (Kilimanjaro). Załóżmy, dla ustalenia uwagi, dla tego opisu, że był to grudzień 2009 roku – chociaż tak naprawdę to był to (o ile dobrze pamiętam) lipiec-sierpień 1990 r. i pobyt w klinice ortopedii w Lublinie, a później roczna rehabilitacja – sporo czasu na plany, rozmyślania.
Zacząłem zaznajamiać się z tematem, w szczególności z:
- koszty wyprawy
- aklimatyzacja, co i jak
- kondycja
- potrzebny sprzęt
- niezbędne zdrowie
Ostatni podpunkt (niezbędne zdrowie) stawiał najwięcej niejasności, a lekarze różnej maści specjalizacji, tylko na samo słowo “góry”, nie wspominając nawet o wysokości błyskawicznie odpowiadali – nie wolno, nie w tym stanie itp itd. Ile można słuchać tej samej zdartej już płyty – dlatego przestałem chodzić do lekarzy, a jak już musiałem to mówiłem tylko tyle ile było potrzebne by pomogli na doraźne problemy.
W ten sposób pozbyłem się bardzo szybko jednego z punktów na drodze do celu – przynajmniej pozbyłem się go ze strefy werbalnej.
Padło na kolejny – koszty. Niestety muszę to przyznać szczerze, nie jest to tani wyjazd, dlatego szacując koszty w 2010 roku wyliczyłem, iż oszczędzając sumiennie co miesiąc pewną kasę, w 2015 r. będę gotowy na wyjazd – i w ten oto sposób kolejna przeszkoda zniknęła. Oczywiście wchodziłem w rynek kursu walut (dokładnie to $) więc było ciekawie z racji jego wzrostu w szczególności pod koniec 2014 r. ale to wszystko było do przewidzenia.
Potrzebny sprzęt – tutaj sprawa nie była już tak trywialna. Mniej więcej wiedziałem co jest mi potrzebne, niezbędne a bez czego “wydaje” mi się że dam radę. To “wydaje mi się” później ponownie się pojawi, ale dopiero później. Sprzęt kompletowałem powoli, ponieważ zdecydowaną większość potrzebowałem posiadać, aby móc chodzić po naszych Tatrach, Bieszczadach, Beskidach, w szczególności zimą. Sprzęt, który był mi niezbędny typowo pod ten wyjazd kompletowałem także rozkładając zakupy w czasie, aby nie zabić się kosztami i wydatkami wszystko na raz. Za brak wiedzy albo oszczędności przyszło mi zapłacić, ale to to właśnie “wydaje mi się”.
Kondycja – i tutaj była masakra. Starałem się utrzymywać organizm w “dobrej” kondycji, chociażby po to by spokojnie nasze góry nie były problemem. Wreszcie uzbierałem potrzebną kasę na zakup roweru górskiego by zmienić rower rehabilitacyjny na urozmaicony teren i w roku zakupu roweru zrobiłem na nim ponad 1500 km w terenie – na więcej organizm nie pozwolił. W ramach pracy nad kondycją, a w szczególności nad pułapem tlenowym organizmu i wytrzymałością zacząłem biegać – tak … to jeden z elementów do którego nie wolno mi było powracać. Pierwsza kontuzja (lewa noga) dopadła mnie w sierpniu 2014 r. na obozie karate z całą moją rodziną – zmiana terenu, przesilenie, piasek zamiast utwardzonych ścieżek leśnych zrobiły swoje. Całe szczęście że dalej mogłem jeździć na rowerze. Wyleczyłem lewą nogę i praktycznie za chwilę padła prawa noga. Rehabilitacja, ćwiczenia, itp itd – bieganie od października 2014 r. odwieszone na wieszak. Ale nie byłbym sobą gdyby nie określone cele – bieganie jest na najwyższej pozycji, a w szczególności jeden bieg … więc zobaczymy co i jak. Kondycja więc niby była, niby już nie, bo po styczniowej przerwie w 2015 r. od jakiejkolwiek aktywności, wsiadałem do samolotu z wielką niewiadomą jak zachowa się mój organizm w górach.
Aklimatyzacja – temat wręcz tabu. Medycyna nie wie praktycznie co i jak się dzieje, więc temat bardziej mglisty. W ramach poprawy odporności organizmu, a także gdzieś wyczytując, iż nasz burak czerwony ma zbawienny wpływ na ten dziwny proces w grudniu 2014 zacząłem intensywnie wciągać buraka 🙂 Na nizinach nic nie można sprawdzić, w naszych Tatrach także bo za nisko, więc o efektach miałem się już przekonać będąc w Afryce.
Podróż – to świetny element – jakoś wcześniej nie dotarło do mnie gdzie tak naprawdę mam się dostać. Dopiero jak zacząłem sprawdzać połączenia lotnicze, okazało się, że czeka mnie ok 20-50h w jedną stronę lotu z przesiadkami i oczekiwaniem na lotniskach pośrednich, gdyż nic bezpośrednio nie lata a odległość prawie 10000 km rządzi się swoimi prawami czasu podróży. Finalnie w obie strony z jedną przesiadką i oczekiwaniem ok 8h na lotnisku w Doha podróż w jedną stronę zajęła mi ok 22h. Po wylądowaniu w Tanzanii na lotnisku o nazwie Kilimajaro Airport już byłem wystarczająco zmęczony by odpocząć przynajmniej parę dni, a nie iść w góry, wysokie góry.
MERU
W ramach aklimatyzacji, a tak naprawdę, jako prawdziwy test, postanowiłem iż przed wyjściem na Kili, spróbuję wejść na wulkan leżący niedaleko – Meru – wysokość 4566 mnpm. Wyszedłem z założenia, że takie wyjście po pierwsze pokaże mi jak naprawdę jest z moją kondycją i wytrzymałością organizmu, a po drugie pokaże mi jak się zachowuje mój organizm na takich wysokościach. Plan wejścia rozbity był na 3 dni, więc pod aklimatyzację bardzo dobrze.
Dzień pierwszy.
Jadąc samochodem pod bramę parku, w którym ulokowane jest Meru góra pokazała swoją wielkość – i pierwszy szok – to jest tak wysokie??
Skrajnie z prawej strony to tzw. Małe Meru, a szczyt właściwy to tak centralnie prawie za chmurami. Uff.
Dojeżdżając do bram parku:
Góra pokazała się w całej okazałości, robiąc jeszcze większe wrażenie, i od razu nasuwały się pytania w rodzaju: co mnie podkusiło na to szaleństwo.
Już na samym początku podsumowanie trasy … ech zaczęło się:
Więc trasa w podziale na dni to:
- obóz Miriakamba – 2500 mnpm
- obóz Saddle – 3500 mnpm – wyjście na Little Meru 3820 mnpm – zejście na nocleg do obozu Saddle
- atak szczytowy – Meru – 4566 mnpm – zejście do bram parku
3 dni, które wyglądają na łatwe, z jednym ale – do zrobienia jest w górę prawie 4 km, i tyle samo w dół, więc 3 dni – 8 km na wysokości.
Po drodze bardzo przyjemna trasa, wręcz spacerowa, ale miejscami czuć, że zyskujemy wysokość:
![]() |
![]() |
Po lekkim trekkingu w warunkach upału i duchoty dotarliśmy na pierwszy nocleg.
Nasza ekipa tragarzy i od kuchni spisuje się rewelacyjnie – jedzenie wyśmienite, w ilościach nie do przejedzenia, więc ciągle coś zostaje. Jak tylko kucharz tak się będzie starał przez całość wyprawy, to nie mam więcej pytań – lepiej tego się zrobić nie da.
Zapis śladu GPS z tej trasy:
Nocleg w wygodnych domkach – pokoje 4 osobowe, z dwoma piętrowymi łóżkami. Nic więcej nie potrzeba 🙂
Dzień drugi.
Wyruszamy w górę. Tym razem za naszymi plecami ukazuje się nam nasz główny cel – Kilimajaro – to dopiero robi wrażenie:
Niestety z nieznanych mi powodów tutejsi opiekunowie parku uznali, że zrobienie betonowej ścieżki będzie lepszym wyjściem, niż pozostawienie jej naturze, przez co poruszanie się po tym czymś było koszmarem 🙁
Całe szczęście, ze za chwilę wysokość zrobiła się już na tyle słuszna, iż ścieżka zaczęła wyglądać “normalnie”:
Słów parę o bezpieczeństwie – u nas jest TOPR, GOPR, a u nich … cóż ktoś jest, ale w dość ograniczonym zakresie, i czasie reakcji. W każdym bądź razie, gdyby coś się jednak stało to do transportu używany jest taki dziwny pojazd:
Lepiej nie sprawdzać jak to działa na tych pochyłościach i kamieniach 😉
Dotarliśmy do obozu Saddle – znowu mieszkamy w domkach, widać i czuć, że to wszystko w miarę nowe, bo czysto, toalety nowe, oświetlenie 12V całą noc świecące, więc nie ma z niczym problemu.
Zgodnie z planem dzisiaj wyjście na Little Meru:
Z którego widać nasz obóz noclegowy:
Jakoś tak daleko się wydaje, a co gorsze widać naszą jutrzejszą trasę na szczyt – Meru – i to już robi wrażenie:
W tym miejscu pobiłem swój rekord wysokości – 3820 mnpm – tak wysoko jeszcze nie byłem nigdy. Czuję się świetnie, chociaż to podejście pod Little Meru dało mi ostro w kość. jak się później okaże, to to dostawanie w kość było cykliczne, co drugi dzień – najwyraźniej mój organizm tak pracował i takie były jego wymagania.
Dzień trzeci.
Praktycznie zaczął się on dnia drugiego, gdyż pobudka – o ile dało się coś przespać – nastąpiła o 23:05. Ubranie się, spakowanie niezbędnych rzeczy na atak szczytowy, szybka herbata przed wyjściem i o 00:30 wyruszamy na atak szczytowy.
Idziemy gęsiego, drogę oświetlają nam latarki czołowe, przed nami widać parę innych świateł z latarek, za nami także inne światła – sporo ludzi wychodzi na atak szczytowy – tak sądząc po ilości ludzi w obozie ok 50 osób.
W okolicach 6:00 dochodzimy do szczytu, z dołu najpierw widać coraz większą flagę:
By wreszcie po chwili osiągnąć szczyt:
Mój kolejny rekord wysokości – 4566 mnpm – czuję się świetnie, wręcz nie wiem, czy to adrenalina i euforia po zdobyciu szczytu, czy to mój organizm tak świetnie się zachowuje, ale to wejście i ten szczyt był “trywialny” – jakkolwiek to brzmi – po prostu przyszło mi to zbyt łatwo.
Wschód słońca na Afrykańskiej ziemi oglądany z wysokości niespełna 5000 mnpm – co się od razu rzuca w oczy – nasz cel główny – majestatyczny, wyłaniający się z chmur i jakże wysoki:
A za plecami szczyt na którym właśnie stoję rzuca swój cień:
Po sesji fotograficznej czas schodzić, gdyż przebywanie na tej wysokości nie jest wskazane, nawet w ramach aklimatyzacji.
Teraz dopiero widać po czym szliśmy w górę w nocy – może i dobrze że nie było tego do końca widać 🙂
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
Samo wejście wg. GPS przedstawiało się następująco:
Śladów zejść nie mam, po części dlatego że brakowało mi prądu w telefonie, aby zarejestrować ślady zejść, a po części dlatego iż uznałem je za mało wartościowe, może błędnie, bo nie mam przekroju całej trasy, ale trudno – nie byłem tak naprawdę w stanie w tych warunkach zarejestrować całości trasy – nie tym sprzętem co dysponowałem i nie z tym zapasem energii.
Na zejściu przytrafiła mi się niemiła przygoda – zaczęła boleć mnie prawa noga – piszczel – miejscami czarno widziałem dalsze zejście, ale schodząc na wysokość ok 3800 mnpm zażyłem Ibuprom i jakoś poszło. Musiałem dojść do obozu pierwszego, a tam już czekał na mnie jeep, którym zjechałem do bram parku 🙂 a zjazd ten był dodatkową atrakcją bo kierowca był niesamowity i sprawiała mu jazda niesamowitą frajdę 🙂
Wejście uhonorowane imiennym i ewidencjonowanym w trzech papierowych, wielkich księgach certyfikatem:
Później spędziłem w Moshi 4h w miejscowym szpitalu – traumatyczne przeżycie, pokazujące tak naprawdę gdzie się znajduję – w centrum Afryki, a nie w Europie. Na całe szczęście okazało się że noga nie jest pęknięta i można iść dalej, z pewną dozą niepewności czy dam radę, ale jak się powiedziało A to szkoda nie powiedzieć B, tym bardziej że ten okres 5 lat przygotowań zostałby zmarnowany.
KILIMANJARO
Zaczyna się część właściwa – Kili. Meru pokazało że jest dobrze, wręcz bardzo dobrze, co napawa dużym optymizmem przed wejściem w górę zakończoną szczytem Uhuru.
Plan:
Plan wejścia obejmuje trasę ścieżką Mweka Route. Podobno sprzyja ta trasa aklimatyzacji i generalnie jest fajna.
Dzień pierwszy.
Wyruszamy z hotelu do bram parku, góra pokazuje swój majestat:
Już swój ogrom prezentowała od pierwszego dnia wchodzenia na Meru, budowała poczucie szacunku 🙂 teraz jakoś tak mocniej oddziałuje, jakoś tak wzbudza szybsze bicie serca.
Wchodzę w teren parku, i jednocześnie wchodzę w górę o nazwie Kilimanjaro:
Oczywiście żar z nieba się leje niesamowity, pić się chce samoistnie ciągle:
Spokojną ścieżką, ciągle w górę dochodzimy “po chwili” do obozu pierwszego Machame Camp – 3000 mnpm, gdzie czeka wyżerka i nocleg. Nocleg tym razem już nie w komfortowych domkach, lecz w namiotach:
Ekipa transportowo-żywieniowa szykuje późną obiado-kolację w swojej “kuchni”:
A tak wyglądała przez najbliższe 6 dni nasza stołówka, warunki, uwzględniając miejsce, można by powiedzieć że wręcz komfortowe 😉
Trasa zrobiona dnia pierwszego:
Dzień drugi.
Plan na dzisiaj obóz Shira camp – wysokość 3940 mnpm. Początek dzisiejszego dnia widać z obozu i od razu … odechciewa się 🙁
Oglądając się za siebie wygląda to powiedziałbym, że jeszcze gorzej:
Później nachylenie trasy uległo zmniejszeniu i idzie się już doskonale:
Cel nie daje ani na chwilę o sobie zapomnieć:
Po drodze zaczyna towarzyszyć endemiczna roślinność:
W obozie jakoś zrobiło się tłoczno:
Nastała noc – zimna noc – wysokość + temperatura + wiatr robią swoje, jest zimno 🙁 Ale nocne zdjęcia robią wrażenie:
![]() |
![]() |
Dzień trzeci.
Plan na dzisiaj to obóz Barranco camp – wysokość 3950 mnpm. Sen wypada mniej więcej na tej samej wysokości co wczoraj, ale przejście następuje przez punkt Lava Tower, na wysokości 4600 mnpm.
Trasa dość spokojna, taki leki trekking, gdyby nie Lava tower to można by powiedzieć że prawie po płaskim.
Oczywiście przerwy na posiłek i nawodnienie obowiązkowe:
Krajobraz także zaczął przypominać bardziej księżycowy.
Jakoś tak szybko zleciało i już w oddali majaczy kolejny obóz i kolejne miejsce na nocleg:
Żeby nie było za nudno, cel nie daje o sobie zapomnieć, ale jakoś tak coraz bliżej:
Na całe szczęście nasz kuchnia już stoi i działa – zapach popcornu unosi się w powietrzu, a gorąca herbata czeka w stołówce:
Dzień czwarty
Dzisiaj w planie obóz Barafu camp – umiejscowiony już na wysokości 4550 mnpm. Po drodze sławna ściana Breakfast Wall – skąd nazwa? wchodzi się w nią praktycznie zaraz po śniadaniu, a wymaga trochę wspinaczki, takie lekkie skałki, więc dzieje się oj dzieje 😉 szczególnie po śniadaniu:
Trzeba się dobrze przyjrzeć aby zauważyć ludzi (prawy górny róg, jakoś 1/3 od góry jest grupka ludzików ;)).
Ściana okazała się przereklamowana i już za mną – aż chce się powiedzieć: dlaczego tak mało, krótko. Nie zapominam tylko o tym, iż to wszystko dzieje się na wysokości ponad 4000 mnpm 🙂 taki mały szczegół.
Po śniadaniowej ścianie natrafiamy na wąwóz – oj i to bolało, bo najpierw zejście ok 200 metrów w dół, a później podejście … i podejście, dno wąwozu umiejscowione jest w okolicach 4100 mnpm, a obóz na dzisiaj 4550 mnpm 😉
Zleciało.
Miejsce na szybką drzemkę przed atakiem szczytowym, na który wychodzę dzisiaj/jutro bo pobudka o 23:30, wyjście 00:30.
Dzień piąty
Zaczął się praktycznie dnia czwartego, bo snu bardzo mało, na tej wysokości to już się raczej nie śpi, tylko drzemie, a wstać trzeba w środku nocy by zacząć atak szczytowy.
Formalnie – cel na dzisiaj: Uhuru Peak – 5896 mnpm.
Idzie się w nocy, czołówki oświetlają trasę, gęsiego, ludzi cała masa – tak na oko ok 200 osób wychodzi na atak szczytowy. Jak się za chwile okaże zdecydowana większość odpada, rezygnuje, nie daje rady, na szczyt dociera może z 1/4 wychodzących.
Fakt jest jeden: 31 stycznia 2015 r. o godzinie 6:44 stanąłem na dachu Afryki!
Przemarzłem do szpiku kości, nie sądziłem że moje ciuchy z windstoperami, które w tatrach spisują się bez najmniejszego ale w Afryce na tych wysokościach i z tamtejszymi wiatrami i ujemnymi temperaturami staną się praktycznie bezużyteczne.
Na szczycie spięcie fizyczne i psychiczne organizmu puściło mnie – aż do tego stopnia że pociekły mi łzy radości, które błyskawicznie na policzkach zamarzły. Cel został osiągnięty. Teraz pozostaje “tylko” zejść – marzę o gorącej herbacie.
Zrobiona trasa:
W tym miejscu nie pozostaje mi nic innego jak tylko wykorzystać słowa wielkiego zdobywcy, bo oddał mój stan idealnie:
“Chwila, kiedy od szczytu dzieli mnie już tylko kilka kroków, kiedy wiem, że już nic nie stanie mi na przeszkodzie, kiedy wiem, że zwyciężyłem… Zwyciężyłem nie górę czy pogodę, lecz przede wszystkim siebie, swoją słabość i swój strach. Kiedy mogę już podziękować górze, że i tym razem była dla mnie łaskawa. Tych chwil nie oddam nikomu za żadne skarby i jeżeli muszę w drodze do szczytu pokonywać przeszkody i ocierać się o nigdy nie określoną granicę między kalkulowanym ryzykiem a ryzykanctwem, to trudno, zgadzam się. Zgadzam się na walkę ze wszystkimi niebezpieczeństwami, które na mnie czyhają, zgadzam się na wiatry, zgadzam się na drogi prowadzone na granicy wytrzymałości, zgadzam się na walkę. Nagroda, którą otrzymuje za te trudy, jest niebotycznie wielka. Jest nią radość życia. – Jerzy Kukuczka”
Podpisuję się pod tymi słowami obiema rękami 🙂
Dzień piąty ciąg dalszy
Po 1 godzinnej drzemce po zejściu ze szczytu szybkie pakowanie i początek dwudniowego zejścia.
Dnia piątego zejście do Mweka Camp – wysokość ok 3500 mnpm. Tutaj niespodzianka – ekipa postanowiła pogratulować i podziękować za ten trekking:
Oczywiście podziękowania osobiste od szefa przewodników (Mwinyi Mkude) obowiązkowe:
Mwinyi – i ja w tym miejscu składam wielkie podziękowania za wszystko co zrobiliście dla mnie na tej trasie – warunki były świetne, mogę wręcz zaryzykować stwierdzenie, iż bez Was mogłoby mi się nie udać.
Nocleg na tej wysokości to już prawie jak na nizinach – spało się rewelacyjnie.
Dzień szósty
Dnia szóstego zejście do bram parku – wysokość ok 1800 mnpm. Po drodze spotykamy dwukolorowe małpy:
I upragniona brama parku – wróciłem do cywilizacji (jeszcze afrykańskiej, ale już na nizinach ;)).
![]() |
![]() |
Jeszcze obowiązkowa biurokracja na wyjściu z parku, wszystko musi być w 3 księgach odnotowane, a ja delektuje się boskim napojem, jakiego brakowało przez te 11 dni w górach. Smakuje wyśmienicie, chociaż daleko mu do smaków czeskich czy słowackich browarów, ale po takim wysiłku jest idealnie:
I już na sam koniec piosenka, która towarzyszyła mi przez ostatnie 10 dni w górach w Afryce:
Oczywiście obowiązkowa biurokracja ma swoje zalety – moje wejście zostało zarejestrowane i potwierdzone certyfikatem, który dumnie zawiśnie obok Meru na ścianie u mnie w domu:
Nocleg w hotelu w Moshi i następnego dnia wylot do domu.
Lotnisko Kilimanjaro:
Jeszcze na lotnisku szybkie śniadanie:
i ostatnie smaki Afryki by śniadanie dobrze współgrało z moim żołądkiem, przed nim ponad 20h w samolotach, nim wylądujemy w Warszawie.
Będąc “w górze” mówiłem iż nigdy więcej powyżej 3000 mnpm … jednak sposób w jaki to się odbyło i zaskoczenie ze strony mojego organizmu mówi mi że będzie więcej … teraz czas na dach Europy 😉
Cóż można napisać na zakończenie – veni, vidi, vici!