Siedząca praca w korporacji, palenie paczki papierosów dziennie, urodzenie dwójki dzieci i rozchwianie układu hormonalnego, brak jakiejkolwiek formy ruchu poza odprowadzaniem dzieci do szkoły i przedszkola – tak było. Efekt – prawie sto kilo żywej wagi, kolejne diety mniej lub bardziej skuteczne, efekt jo-jo – historia, jakich wiele. Z biegiem lat moje ciało powoli popadało w ruinę. Aż do momentu, kiedy trafiłam przypadkiem do lekarza, który zdiagnozował u mnie problem zdrowotny, o którym nie miałam pojęcia a który powodował nadwagę i mógł doprowadzić do bardzo poważnej, nieuleczalnej choroby. I się zaczęło. Leki, ścisła dieta i ruch. Dużo ruchu, ale takiego umiarkowanego, nieforsownego – rowerek stacjonarny i orbitrek, codziennie godzina. Po trzech miesiącach – minus piętnaście kilogramów, po pół roku – minus dwadzieścia pięć. Wtedy zaczęłam myśleć o innych formach aktywności. Tak się szczęśliwie złożyło, że w mojej miejscowości rozpoczynał się kurs samoobrony dla kobiet – oczywiście zapisałam się (z czasem trzymiesięczny kurs zmienił się w regularne treningi karate, które kontynuuję do dziś), poza tym, też zupełnym przypadkiem, wpadła mi w ręce książka “Bieganie i odchudzanie dla kobiet” J. Gallowaya. Pal licho odchudzanie, to miałam w małym palcu, ale bieganie… Nigdy nie lubiłam biegania, w ogóle nigdy nie lubiłam sportu. Poza zajęciami WF w szkole 20 lat wcześniej i sporadycznymi zrywami sportowymi w stylu “korpo funduje karnet na siłkę, to pochodzę” – w życiu żadnego sportu nie uprawiałam, nawet nie kibicowałam. Ale zaczęłam czytać książkę i się wciągać. Pięknie opisana teoria, szczegółowy plan treningowy – czekałam tylko na dobrą pogodę (była wczesna wiosna 2013r.). Piękna pogoda przyszła, a ja ze stoperem pierwszy raz wyszłam na trening. Ze stoperem, ponieważ plan był dla osób początkujących i zakładał na początku treningi np. 5-minutowe w formie marszobiegów: 10 sekund biegu, minuta marszu i tak przez 5 minut. Co drugi dzień, żeby się nie zmęczyć, żeby się nie zniechęcić, a wprost przeciwnie, żeby zawsze kończyć z uczuciem “mogę więcej, mogę jeszcze!”. Nie mogłam się doczekać kolejnych treningów. Z każdym kolejnym tygodniem czasy i proporcje marszu do chodzenia się zmieniały, ale przychodziło to bardzo łatwo i przyjemnie, bo powoli i stopniowo.
No i stało się, biegałam. Po pół roku zrobiłam sobie przerwę na zimę, jak się potem okazało, zupełnie niepotrzebnie, bo zimą biega się doskonale. Wróciłam do biegania wiosną, a w czerwcu 2014r. wystartowałam ze znajomymi pierwszy raz w zorganizowanym biegu na 10km – był to Bieg Chełmońskiego w Radziejowicach, gdzie osiągnęłam, jak na debiutantkę, zupełnie nienajgorszy czas 00:55:06. Od tamtej pory, czyli ok. 1,5r. od tego pierwszego biegu i 2,5r. odkąd w ogóle zaczęłam biegać, poza oczywiście niezliczoną ilością normalnych treningów, wzięłam udział w 22 biegach zorganizowanych, a były to: dwa półmaratony, dziesięć biegów na 10km, sześć biegów na 5km oraz kilka z różną trasą, w różnej formule. Były w tym biegi charytatywne (jak np. Bieg Serca organizowany przez fundację Spartanie Dzieciom, bieg z Darkiem Strychalskim, który biegł przez całą Polskę zbierając pieniądze dla podopiecznej swojej fundacji; kawałek z Andrzejem Derwichem, który też przemierzył cały kraj, żeby pomóc choremu chłopcu z Książenic). Były zwariowane biegi, jak Noc STO-nogi (bieganie nocą po parku/lesie), czy Przeprawa w Ropczycach na Podkarpaciu, gdzie poza bieganiem trzeba było wykonywać zadania w stylu chodzenie na szczudłach czy zjazd tyrolką nad wąwozem. Obiegłam wszystkie zawody w promieniu 50km, o czym miałam przyjemność pisać dla lokalnego portalu sportowego.
W tej chwili przygotowuję się do kolejnego półmaratonu, będzie to Półmaraton Marzanny w Krakowie wiosną przyszłego roku. A jesienią – prawdopodobnie maraton. Taki jest plan.
Czy żałuję? Oczywiście, że nie, mimo, że kosztowało mnie to bardzo wiele wysiłku i samozaparcia. Po mojej dość spektakularnej metamorfozie (w sumie to -35kg) pewna pani spytała mnie, co to za cudowną dietę zastosowałam. Odpowiedziałam, że to żaden cud, tylko krew, pot i łzy, bo tak w istocie było. To bardzo ciężka próba dla charakteru, nie tylko dla ciała, ale i dla ducha. Od dwóch lat utrzymuję wagę, a nawet staram się ją zbić, bo do ideału sporo mi brakuje, ale były głosy, że mi się nie uda, bo nie sztuką jest schudnąć (hehe), tylko sztuką jest znów nie przytyć. Daję radę.
Aktywności zmieniają się sezonowo, latem więcej roweru, zimą więcej orbitreka, stałe jest bieganie i karate. Co dał mi sport? Oczywiście poza zmianą wyglądu, poprawą zdrowia – ogromną satysfakcję, nowe hobby, w które udało mi się wciągnąć rodzinę, zwłaszcza męża. Poznałam wspaniałych ludzi, którzy też mają pasję lub chcą ją obudzić w innych, np. przez promowanie sportu wśród dzieci. Nabrałam odwagi i pewności siebie, aby robić rzeczy, który wcześniej nie zrobiłabym, rzeczy zwariowane, szalone i niebezpieczne, jak np. kurs pilota paralotni. Udowodniłam (zwłaszcza sobie) że sport, w szczególności bieganie, w które jestem najbardziej zaangażowana, nie jest tylko dla dwudziestoletnich, chudych i długonogich gazeli, które całe życie coś trenują. Matrona z nadwagą w średnim wieku, z dwójką dzieci też może zacząć biegać, byle z głową. Na początku obawiałam się reakcji sąsiadów, wstydziłam się, ale jedyne, co mnie spotykało i spotyka nadal, to bardzo pozytywne i życzliwe reakcje.
Oczywiście nie mam ambicji wyczynowych, nie marzę o podium, nie biegam dla czasów i wyników. Biegam dla formy, rekreacji, przyjemności, relaksu. Nie jestem maniaczką biegania, nie mam trenera osobistego, specjalnej diety, gadżeciarskich ciuchów (poza bardzo dobrymi butami), pulsometrów i planów treningowych, czasem mi się nie chce wyjść pobiegać. Ale kiedy sobie pomyślę, że już niedługo zmienię kategorię na K40, gdzie nie będę się ścigać z wyżyłowanymi trzydziestolatkami, tylko z paniami po czterdziestce, to zamiast po babsku załamywać ręce z powodu wieku, ja się cieszę. O czymś to świadczy, to chyba już jakieś małe skrzywienie.
Zamiast więc o czymś myśleć, rozważać, opowiadać, planować i układać w głowie, po prostu to zrób. Zgodnie z hasłem pewnej firmy – “Just do it”. Zrób to. Odważ się. Nie będziesz żałować ani psychicznie, ani fizycznie. Ja to zrobiłam, nie żałuję.
Przed:
![]() |
![]() |
![]() |
Po:
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
Pięknie! Serdecznie Ci gratuluję i tak trzymaj!
Poza tym bardzo podoba mi się Twój blog, biegaj i pisz dalej 🙂
Dobrze mi się Ciebie czyta, a Twój wyczyn powinien być rozreklamowany tam i tu, bo ciężką pracą osiągnęłaś niesamowity efekt!
Historie rozbieganych mam zawsze imponują mi najbardziej.
Serdecznie Cię pozdrawiam!