Zacznę tak – głupi to ma szczęście 😉 W najgłębszych snach nie wyśniłbym sobie warunków jakie były tym razem w Tatrach, tak na 90%, ale o tym trochę niżej.
Wyjechaliśmy zgodnie z planem, dzięki czemu w Cyhrli na nocleg byliśmy już o 19:00. Niestety, nie wiem dlaczego, ale przy wyborze terminu wyjazdu, a uwzględniałem w nim ferie, zmiany turnusów, wolne itp itd … pominąłem skoki narciarskie w Zakopanym!!!
Ruch na drodze był spory, ale jechało się w miarę równo, więc i czas dojazdu doskonały.
Prognoza pogody trochę łaskawa dla nas, więc wyjazd z Cyhrli 6:30. Z lekkim poślizgiem wyruszamy z Siwej Polany o 7:20.
I tu się zaczyna mój dramat 🙁 bo inaczej tego nie mogę nazwać. Od paru dni psychicznie nie mogłem się nastroić do tego wyjazdu, w dodatku kontuzja kręgosłupa, krwiak na nim, uciskający nerwy z lewej strony i za każdym podniesieniem prawej nogi ostry, kłujący ból w boku nie ułatwiały, ale plany poczynione więc jadę. Koledzy najwyżej pójdą sami wyżej, a ja zrealizuję mój plan minimum – dojście na spokojnie do schroniska Chochołowska.
W dodatku chciałem rozchodzić nowe buty – miałem świadomość, że nie są to buty podejściowe, bo z twardością podeszwy w skali “D” na płaskim to mordownia, ale z racji tego, że plan minimum był mizerny nie chciałem brać butów podejściowych a wyżej dopiero zakładać te nowe.
Zakupiłem tym razem takie coś: LA SPORTIVA NEPAL EVO GTX – po wcześniejszych przymiarkach różnych modeli i marek. Te pasują prawie idealnie na moje długie, ale wąskie stopy.
Całe szczęście, że parę dni wcześniej, przeszedłem się w nich u mnie po okolicy w śniegu, bo jest z nimi mały problem dotyczący sznurowadeł – po prostu się rozwiązują, i nie mogłem ich dowiązać tak, by było dobrze. Dopiero znaleziony w internecie nowy węzeł (doskonały tutorial), okazał się strzałem w dziesiątkę i raz zawiązane buty same się nie rozwiązywały.
Po 9h spędzonych w górach mogę podsumować je tak – doskonały zakup, wygodne, spasowane, stopy w ogóle nie zmęczone, pełna kontrola nad krokiem w samych butach jak i wraz z rakami – dobrze wydane pieniądze. W dodatku na wysokościach poniżej 2000 mnpm sporo za ciepłe 🙂 a to znaczy że powyżej 4000 mnp, kiedy tak naprawdę one dopiero powinny być używane będą w sam raz.
To tyle marketingu ode mnie 😉 teraz wróćmy do wyjazdu.
7:20 wyruszamy z parkingu w Siwej Polanie, od razu Oskar wydziera do przodu, zostawiając mnie i Marka w tyle, i co gorsze z każdą minutą widać jak się oddala 🙂 A przed wyjściem mówił że będzie szedł ostatni 🙂
Ja niestety się wlekę, praktycznie z każdym krokiem zmuszając się do poruszania się do przodu. Gdyby nie towarzystwo to bym po ok 3 km zawrócił, bo tak mi było niewygodnie w nowych butach, z bólem kręgosłupa, z temperaturą powietrza (-18 st C!!) i w ogóle moja głowa była gdzie indziej. Jak się szło? stopa za stopą, co doskonale widać na śladzie GPS – średnie tempo przez pierwsze 4 km w okolicach lekko poniżej 5 km/h – a dolina Chochołowska w tym miejscu jest praktycznie płaska, z bardzo lekkim wzniosem, pomijalnym wręcz.
Walka trwała tak mniej więcej do 5km, w tym momencie Oskara już dawno nie było widać, Marek dzielnie człapał obok mnie, męcząc się tragicznie wolnym tempem, ale nie dawałem rady na nic więcej. W pewnym momencie podniosłem oczy ku niebu i widokowi Tatr – i to był punkt przełomowy. W tym momencie do mojej głowy wreszcie dotarło gdzie jestem, i co planowałem. Buty nagle przestały przeszkadzać, kręgosłup się rozgrzał, ale i płaskie podejście zaczęło się szybko wznosić, i wbrew jakiejkolwiek logice, tempo marszu ustabilizowało się w okolicach 7 km/h 😉
A widok? Cóż:
I chyba wszystko jasne 🙂
Po 1h32min doszliśmy do schroniska, łapiąc Oskara na schodach, więc trochę go podgoniliśmy 🙂
W schronisku herbatka, posiłek, chwila na ogrzanie się i podjęcie decyzji co dalej – czy ja zostaje przy swoim planie minimum, a reszta idzie beze mnie, czy … nie, nie, nie było innej opcji 🙂 po tym ostatnim przyspieszeniu ja chcę więcej, wyżej, mocniej 😉 I o 9:40 wyruszamy w kierunki Grzesia.
Trasa cudownie przetarta, i jakże klimatyczna, aż chce się iść do przodu, przed siebie:
Sporo ludzi, ale nie ma co się dziwić, ten szlak jest bardzo popularny, bo raz że jest prosty, a dwa bardzo ładny i dostępny.
O 10:50 stajemy na szczycie Grzesia. Oskar został przy przełęczy Bobrowieckiej stwierdzając, że się poopala bo jest świetne Słońce.
Co najdziwniejsze w tym miejscu, to pogoda – bez wietrzna, piękna, wręcz cudowna. Utrzymujący się mróz na poziomie odczuwalnym w okolicach -10 stC tylko poprawiał te warunki, bo śnieg był niesamowicie sypki, leciutki, nie lepki. Szło się jak po puchu, lekko, miękko, jak po materacach, wręcz CUDOWNIE!! lepiej niż w lato.
Nie ma co, jest tak pięknie, że zrobię sobie fotkę 😉
Szybki rzut oka na cel zgodnie z planem:
Układ chmur niestety pokazuje już że będzie wiało, oceniam to na mniej więcej 3h. Wyruszam z Markiem w kierunku Rakonia – plan na teraz, a dalej się zobaczy. Przy okazji, zapewne przez to zachłyśnięcie się pięknem terenu mylę szlak i schodzimy na Słowację, by po ok 10 min zorientować się że nie tędy dzisiaj droga i powrót na Grzesia, a następnie wejście na poprawny szlak. Zaczynamy nasz spacerek ok 11:05 🙂 Wg znaków:
Ruszamy, szybko się okazuje, że u mnie się utrzymuje włączony w Chochołowskiej stan euforii pogodą i warunkami, więc praktycznie sunę do przodu. Po chwili oglądam się za siebie, Marka nie widać, ale ustaliliśmy, że celem jest Rakoń, więc tam się spotkamy. Jak się szło – rewelacyjnie – o wiele lepiej niż latem. Profil tego podejście najlepiej obrazuje wykres GPS:
Po lewej to Grześ, a po prawej najwyższy punkt to Rakoń, a jeszcze w prawo to podejście pod Wołowiec.
Podejście pod Rakoń już się robi bardzo twarde, zakładam raki, bo lód i twardość śniegu już od wiatru prawie jak kamień, ściągam kurtkę z softshella i zakładam puchówkę – ufff – chwila na odzyskanie ciepłoty ciała, jest OK.
Na Rakoniu jestem po 45 minutach – sam nie wiem jak to się stało, ale tak doskonale nie szło mi się tą trasą jeszcze nigdy wcześniej 🙂
Niestety – moje szacowanie warunków – a dokładniej to wiatru sprzed godziny były błędne – już wiało, i to tak, że śnieg niesiony wiatrem błyskawicznie zasypywał ślady, a także powodował, że odczuwalna temperatura wg mojej oceny była w okolicach -20 st C.
Szukam na podejściu Marka – nie widzę, z tego miejsca na Wołowiec to 30 min, więc w 45 min powinienem wrócić. W tedy powinienem spotkać się z Markiem.
Niestety – ze wszystkim było OK, poza rękawiczkami 🙁 Te, które miałem, teoretycznie z windstoperem, okazały się dziadostwem 🙁
The North Face Apex+ Etip Glove – zgodnie z opisem producenta:
“Jedne z najbardziej wszechstronnych, technicznych rękawic w ofercie cenionej marki The North Face. Nowoczesna całość bazuje na wiatroodpornej membranie Apex™ ClimateBlock, dodatkowej ocieplinie Heatseeker™ …Rękawiczki The North Face Apex+ Etip Glove korzystają z właściwości jednej z najbardziej technicznych tkanin softshellowych stosowanych przez The North Face – materiału Apex ClimateBlock™. Ten rodzaj powłoki zapewnia wyśmienite właściwości wiatroodporne (stopień przepuszczalności wiatru wynosi 0 cfm!). Dzięki dodatkowej, zewnętrznej impregnacji DWR rękawice również lepiej opierają się wilgoci, dążąc do wolniejszego namakania. Kompletną całość zimowych rękawic The North Face, dopełnia syntetyczna ocieplina Heatseeker™ – dzięki której rękawiczki lepiej izolują w niższych temperaturach.”
Jedno wielkie pieprzenie!! Czułem się tak, jakbym na rękach nie miał nic! Dzięki temu ta marka przestała u mnie być zauważalna 🙁 Końcówki palców w lewej ręce czułem wręcz z każdą sekundą jak mi zamarzają i ustaje w nich krążenie.
Doszedłem pod Wołowiec, wg GPS do wysokości 1983 mnpm (Wołowiec ma 2064 mnpm – zabrakło niespełna 100m, ale wolę nie ryzykować więcej niż potrzeba, mam nadzieję że takie idealne warunki jeszcze trafię w zimę by wejść na Wołowiec) ale wiało tak okrutnie, było bardzo zimno i wg mojej oceny niebezpiecznie na tym podejściu, iż zawróciłem. Niestety Wołowiec zimą dalej nie zdobyty przeze mnie 🙁
Przy powrocie na Rakoń obserwowałem dwie osoby, które próbowały zejść z przełęczy pomiędzy Rakoniem a Wołowcem, nie po szlaku, bo za stromo, bardziej trawersując zbocze – po początkowych kłopotach z racji ilości śniegu, tak na oko ponad 1 m głębokości 🙂 udało się i dalej już było OK, więc i my schodzimy tędy.
Wracam na Rakoń po Marka. Poczekałem na niego, szybkie założenie przez niego raków i jazda w dół. Szybko tracimy wysokość i schodzimy z tego przewiewającego, lodowatego wiatru, idąc w dość głębokim, ale suchym i cudownie miękkim śniegu. O 14-tej dochodzimy do schroniska 🙂
Mogę po swoich wcześniejszych doświadczeniach stwierdzić jedno: pomiędzy Rakoniem a Wołowcem, wieje zawsze niezależnie od pory roku i pogody , i to wieje okrutnie 🙁 Ja jeszcze nigdy tam nie byłem bez wiatru 🙁
Marek szybkie poprawienie fryzury do zdjęcia 🙂 Szczęśliwy, że już po wszystkim, bo zejście do parkingu to już na spokojnie po ubitym i równym.
Po posiłku, ciepłej herbatce wyruszamy do samochodu. Księżyc oblany krwią cały czas nas obserwuje:
Zejście zajmuje nam ok 1,5h (stłuczone kolano Marka daje o sobie znać) ale jest bezwietrznie, i w miarę komfortowo, więc idziemy spokojnie, spacerkiem, nic nas nie goni.
Przy samochodzie jesteśmy o 16:40, więc po ponad 9h w górach to nasze wyjście w podsumowaniu wygląda następująco:
- dystans: 26,42 km
- średnia prędkość: 3,26 km/h
- w górę: 1227 m, w dół: 1110 m
- koszt energetyczny: 6348 kcal
Reasumując – wycieczka przepiękna, warunki jedne z lepszych jakie w tym miejscu spotkałem, nie w pełni udało się zrealizować cały plan, ale cóż, i tak było cudownie, a pełna realizacja wg. mnie byłaby zbyt dużym ryzykiem, więc nie tym razem 🙂
Dziękuję Markowi i Oskarowi za wspólny wyjazd – jak zawsze było fajnie 🙂