Zima na mazowszu (jak i w większości Polski) praktycznie nie występuje, a w miastach to już wręcz wiosna 🙂 Jednak jest luty, to i trzeba tej zimy gdzieś poszukać, a najlepiej w górach 🙂
Plan na wyjazd był następujący: czwartek (25 lutego) wyjazd, na spokojnie, by jeszcze odpocząć, piątek (26 lutego) cały dzień w Tatrach, sobota (27 lutego) dzień na lekko w górach, niedziela (28 lutego) powrót do domu.
Prognozy pogody od dwóch tygodni monitorowane, i są, jak zwykle – nie zachęcające – wieje, wieje, sypie śniegiem, leje deszcz, ciepło (+5 st C), zimno (-20 st C) – po prostu pogoda w górach – i jak tu cokolwiek zaplanować.
Im bliżej wyjazdu tym jaśniejszy się wyłania obraz na pogodę. W czwartek, jeszcze fatalna, wiatr na poziomie 50-60 km/h i sypiący śnieg, temperatura -15 – -20 st C (oczywiście na wysokości ok 2000 mnpm, a nie w “mieście”). I w nocy dzieje się to co powinno – wiatr cichnie, brak świeżego opadu śniegu, wiatr słabnie do ok 20-30 km/h, i jest pochmurno.
Jednakże pojawia się tutaj jedno wielkie ale – zagrożenie lawinowe – na przełomie 3 i 4 🙁 w dodatku wiatr powoduje zwisy śnieżne 🙁 a to już się robi bardzo niebezpiecznie. Ponieważ wyznaję zasadę, iż góry postoją i poczekają na mnie, i po szybkiej decyzji następuje zmiana planów na najbliższe dwa dni. Zmiana diametralna z mojego punktu widzenia, bo przygotowania do tego wyjazdu trwały 2 miesiące, pozwolenia, uprawnienia, ubezpieczenia, sprzęt, plan na jedzenie, na picie itp itd, więc tym trudniej pogodzić się z rezygnacją. Jak pokaże późniejsze dwa dni – decyzja w 100% poprawna – ciężka do przełknięcia, ale w pełni taka jaka powinna w tej sytuacji być podjęta.
W dodatku od wtorku coś się do mnie przypałętało – gardło boli, ciężko własną ślinę przełknąć, z nosa leci, gorączka … czuję się do bani 🙁
Z lekką nutą rezygnacji, adrenalina zeszła z organizmu, więc jakoś tak jakby część powietrza z balonika uciekło plan na piątek typowo lekki, bo te warunki w górach. Na spokojnie cały dzień, jest czas na wszystko, a w związku z tym śpię do 7:00 🙂 wyjście 8:00.
Plan na piątek:
Wg znaczników czasowo-odległościowych:
Czyli tak na spokojnie:
- Cyhrla – Murowaniec -> ok 2h 15 min
- Murowaniec – Dwoiśniak -> ok 20 min
- Dwoiśniak – Kuźnice -> ok 1h 30 min
Suma to ok 5h + trochę posiedzę w schronisku więc tak jest OK by akurat zejść na obiad do Bąkowo Zohylina – moja od lat ulubiona knajpa z dobrym jedzeniem, w przystępnych cenach. Brzmi bardzo dobrze, jak na lekki dzień.
Rzut oka za okno 🙂 jest ZIMA 🙂
To zaczynajmy się ruszać. 8:02 wyjście na spacerek – temperatura -12 st C – nic nie pada, nie wieje na wysokości 992 mnpm – niebo zachmurzone, ale jest bardzo dobrze – kierunek Brzeziny.
Idzie się fajnie – po tyle co odśnieżonej drodze 🙂 więc czas dojścia do Brzezin 16 min 🙂 Wejście na właściwy szlak – szlak znienawidzony przeze mnie po ostatnim zejściu (opis tutaj) ale dzisiaj jest śnieg, i podchodzę na świeżo, powinno być lepiej.
Na szlaku pusto – podobno jeszcze są ferie, a nawet budka TPN przy wejściu o tej 8:20 rano była zamknięta. Jest idealnie, cisza, spokój, na szlaku świeży śnieg ze śladami 2 osób i opon samochodu.
Po chwili (8:50) Psia trawka:
Warunki idealne – ale jestem nisko, i w lesie, więc lawiny tutaj nie dochodzą 😉
Szlak do Cyhrli przez las wygląda już gorzej 🙂 a nie chciało mi się przecierać tamtędy – miało być lekko, łatwo i przyjemnie, stąd po najmniejszej linii oporu do Brzezin 🙂
Lekkim spacerkiem w tych pięknych okolicach, i bez ludzi – cudownie – o 9:45 dochodzę do Murowańca.
Przez moment oczywiście gości w moich myślach plan – Kasprowy, ale podejście trochę wyżej, brak widoczności, chmura i sporo świeżego śniegu … no nic, idę do schroniska na śniadanie, a później się zobaczy.
![]() |
![]() |
W schronisku prawie jak nigdy – prawie pusto, fajnie cicho, przyjemnie, ciepło 🙂 aż się nie chce nic więcej robić. Wciągam śniadanie, ciepła herbatka, banan i myślę co dalej. I tak sobie siedząc czas dobiegł do 10:40. Podejmuję decyzję iż podejdę pod Dwoiśniak a dalej się zobaczy.
Kasprowy 55 min – ale nie ma wyraźnej przetartej trasy, szczyt i grań w chmurze, pada drobny śnieg, lekko podwiewa, śniegu znacznie więcej, miejscami po kolana … szybko (po ok 10 min 😉 tyle mi to zajęło) stwierdzam, że plan na lekko nie przewiduje wciągania się w takich warunkach na Kasprowy, bo i po co? Zwycięża jedzenie 🙂 i o 11:05 robię odwrót w kierunku Kuźnic. Pomijam przejście ponowne przez Murowaniec i skręcam wcześniej na ścieżkę na skos 🙂
Chwilowo chmury są rozwiewane, a w tedy mamy widok za plecami:
![]() |
![]() |
Jednak raz oblany plan w tym dniu powinien być kontynuowany więc wchodzę w niebieski szlak. Jest naprawdę pięknie 🙂 chociaż chmury są dość nisko i lekko na dole wieje, ale wyżej wyraźnie widać że wieje mocniej.
![]() |
![]() |
Po początkowym ostrzejszym odcinku na podejście, trasa zaczyna być całkiem przyjemna … więc można przejść w lekki trucht, czasami trochę szybszy 🙂 i od razu żałuję, że nie mam na sobie butów biegowych, tylko te ciężkie, sztywne górskie, ale i tak jest świetnie. Miny mijanych ludzi jak zwykle bezcenne. Ich komentarze o złamanych nogach, kostkach itp itd bezcenne 😉
Jakoś za plecami zostają także chmury i w moim kierunku marszu pogoda się stabilizuje – błękitne niebo, mniej chmur:
I tak sobie truchtając jestem już o 12:35 w Kuźnicach – jakoś tak zleciało dość szybko 🙂 Tablica na wejściu nie pozostawia złudzeń 🙁
Żołądek się przypomina 😉 zapach jedzenie z okolicznych budek robi swoje – kontynuuję trucht/lekki bieg w dół do Ronda Jana Pawła II, i 12:50 jestem na dole:
Stąd jeszcze ok 20 min spacerku i siedzę przy palącym się drewnie, popijając zimne piwko, a od środka rozgrzewa mnie pyszna czosnkowa 🙂
Dzień wyszedł tak:
Do Cyhrli wracam już busem, bo tak się fajnie siedziało w Bakowej, że na zegarze już prawie 15-ta. Czas zakończyć ciepłym prysznicem ten bardzo udany dzień.
Plan na sobotę.
Piątek był bardzo udany, choroba się bardziej rozwinęła 🙁 męczy mnie okrutnie, więc trzeba obrać plan z wieloma opcjami alternatywnymi, na odwroty – bezpieczne odwroty.
Najlepszą trasą jest dobrze znana – okolice Lucny 🙂 ale należy pamiętać, że pozostaję w planie na lekko i łatwo.
I gdzieś w tyle głowy znowu pojawia się hasło: Wołowiec zimą – może … tym razem – szkoda że czuję się jak wyciągnięty z pralki 🙁 i noc słabo przespana.
Co będzie to się okaże, plan minimum to dojście do Schroniska Chochołowska. Ruszam o 7:05 spod parkingu na Siwej polanie. Tutaj już TPN pracuje i 3 zł za bilecik proszą.
Szlak kiepski – bryczki i sanie zrobiły swoje, wyślizgany ostro, ślisko, twardo, trzeba uważnie stawiać stopy, ale do momentu jak ukazał się widok szczytów – tak pięknie polukrowanych na tle błękitnego nieba 🙂
I oczywiście coraz więcej Słońce daje radę przebić się przez drzewa i szczyty:
8:05 wchodzę do schroniska – decyzja już podjęta – szybka bułka z dżemem, herbata, banan i próbuję iść na Grzesia, to podejście pokaże w jakim stanie jestem. Szybka przeciągnęła się trochę i dopiero 8:35 wychodzę ze schroniska. Drogowskaz mówi jasno:
Grześ 1h 35 min (dojście o 10:10) … Wołowiec 3h 15 min (dojście o 11:50) – daleko … ale w górę. Czasy podaję, jak i ja sam je obliczam, by mieć je w głowie, bo na ich podstawie mogę określić tak naprawdę w jakiej formie jestem i co dzisiaj jestem w stanie zrobić.
Idąc w lesie to jak w lesie, Słońca jak i jakiś fajnych widoków brak, ale wychodząc ponad linię lasu się zaczyna:
![]() |
![]() |
Jest cudownie (w te dwa dni to słowo odmieniane przez wiele przypadków i zwrotów przewija się często). Jednak jedno ale – brak chmur więc ciężko ocenić wiatr na grani. Narazie szedłem w idealnej ciszy, w lekkim mrozie, komfortowo.
O 9:30 staję na Grzesiu. Czas na herbatkę, i podjęcie decyzji co dalej. Jest wcześnie, tak wcześnie w tym miejscu jeszcze zimą nie byłem …
Ech te góry – nie wiem jak to się dzieje, ale jakoś na mnie oddziałują – zapominam o chorobie, o fatalnym samopoczuciu, ciepła herbata w tym miejscu, w takich okolicznościach przyrody działa cuda.
Na Grzesiu nie wieje, co jest wielkim zaskoczeniem, bo miałbym argument ułatwiający podjęcie decyzji co dalej.
Trochę burzy ciche plany ten widok:
Wołowiec to ten najwyższy szczyt po prawej, tak, ten przykryty pięknym wałem chmur, zatrzymanych po stronie Słowackiej, ale jak widać wdzierającej się do Polski 🙁 Na szczycie wieje, na pewno wieje mocno bo czapa z chmury zmienia się dość szybko ale cały czas jest.
Ten przeklęty Wołowiec tak jakby chciał mi powiedzieć: jesteś za słaby, nie pozwolę Ci nigdy zimą na mnie wejść, zrobię wszystko z pogodą aby Ci to uniemożliwić.
Jednak tu gdzie stoję, na Grzesiu, jest cicho, słonecznie, idealnie, postanawiam że przejdę się chociaż do Rakonia, bo na Grzesia wszedłem 40 min przed czasem wg znaku to nie jest tak źle, jak się czuję.
Zakładam raki, zmieniam mokrą bluzę na suchą i o 9:40 wyruszam w kierunku Rakonia. Drogowskaz mówi:
Rakoń +1h 10 min (dojście 10:50), Wołowiec … +1h 40 min (dojście 11:20). Szlak w miarę wyraźnie przetarty więc dawaj przed siebie.
Cały czas obserwuję, jak tylko mogę, Wołowiec – śmieje mi się w twarz przykryty czapą z chmury 🙁 Ale nie wieje na podejściu na Rakoń. O 10:30 stoję na Rakoniu:
Tutaj już wieje, jeszcze w porywach, ale jak zawieje to już mam przedsmak tego co się musi dziać wyżej. I w tym momencie Wołowiec tak jakby uznał: jak już tutaj dotarłeś to dam Ci szansę abyś wszedł na mnie – jedyną szansę zimą – co zrobisz, to już decyzja należy do Ciebie.
Nie ma co się zastanawiać, jest 10:35, więc dobry czas. Szybki łyk ciepłej herbaty, wciągam połowę tubki słodzonego mleka, zakładam moją najnowszą kurteczkę, na ręce już łapawice, jestem przygotowany lepiej, nie tak jak ostatnio. 10:45 wyruszam w jedynym słusznym w tym miejscu i o tej godzinie kierunku.
Podejście jest trudne, miejscami dość trudne, bo oblodzone, miejscami śnieżne, i z każdym krokiem narastający wiatr, tak w porywach silny, że zwiewa kijki trekkingowe.
Krok za krokiem … 11:15 jestem na szczycie!!!! Wołowiec zimą zdobyty. Wiem, że dla niektórych moja radość z tej “banalnej” góry jest śmieszna, ale to jest 2064 mnpm i zimą mnie osobiście nie udało się na nią do tej pory nigdy wejść.
W dodatku musiałem wejść wyżej 🙁 bo to jest zima, co dokładnie widać po poniższych dwóch porównawczych zdjęciach:
Zima teraz | 15 listopada 2014 |
![]() |
![]() |
Żeby nie było wątpliwości, to jest ten sam słupek 🙂
Wołowiec pozwolił mi się zdobyć, ale nie dał mi tego na srebrnej tacy. Filmik nagrałem na szczycie, wyciągnąłem aparat, zrobiłem zdjęcie to powyżej i parę sekund później zacząłem nagrywać film – te parę sekund wystarczyły, aby obiektyw zamarzł 🙁
Warunki jak słychać 🙁 więc szybko się rozglądam, podziwiając piękną panoramę z tego miejsca i schodzę. Jest 11:20.
I na zejściu się już zaczyna “zabawa” – wiatr pochłonął Rakoń, podrywa świeży śnieg i ciska nim w każdego kto stanie na jego drodze, mało tego zasypuje ślady błyskawicznie a także robi zaspy. Schodzę miejscami w świeżym puchu po kolana.
![]() |
![]() |
W miarę szybko docieram na Grzesia, zerkam na zdobytego Wołowca:
Z tej odległości wygląda, jakby tam nic się nie działo.
Schodzę, truchtam, podbiegam, zbiegam … do schroniska docieram o 12:50 – pomiar GPSem.
Trasa Wołowiec – Grześ – Schronisko Chochołowska zimą zajęła mi 1,5h – tego się nie spodziewałem i nie zakładałem 🙂
Chwila w schronisku na odpoczynek i w dół. Na parkingu przy samochodzie jestem o 15:00.
Uwielbiam takie wyjścia, kiedy nie napalam się na jakiś cel … a sukcesywnie realizuję poszczególne elementy składowe … osiągając do tej pory nie osiągnięty przeze mnie cel – Wołowiec zimą!
Sumarycznie dzień wyszedł tak:
To nie jest banalne wejście z parkingu:
- suma w górę podejść: ok 1316 m
- odległość do przejścia: ok 28 km
- kosztowało mnie to wg GPS-u 2600 kcal – sporo – i odczuwałem to wieczorem, kiedy organizm domagał się paliwa
Ten dzień przeszedł wszelkie moje oczekiwania – oby tak dalej – do tej pory jeszcze jestem sam z siebie dumny, za to co udało mi się zrobić, jeszcze będąc chory :(.
Pominę wpis o chamstwie na szlaku i w górach, bo nie chcę psuć sobie humoru – ale to co się spotyka na tym szlaku przeszło wszelkie moje wyobrażenie 🙁 Z tym się nie da walczyć, bo jak ktoś nie ma kultury osobistej i uważa się za pępek świata, to z takimi typami się nie da walczyć systemowo 🙁
Pozdrawiam tylko:
- siedzących na środku wąskiej ścieżki wraz z położonymi na tej ścieżce plecakami, tak że przejść nie ma jak,
- idących jak taran, byle przed siebie, i na wąskiej ścieżce, ani na milimetr nie ustąpić przestrzeni nadchodzącemu z przeciwka,
- dziewczynę, która widząc mnie zbiegającego z góry postanowiła wpaść w moje ramiona (!!) i skończyliśmy 10 m niżej razem, zbiegałem w rakach, więc nie wiem jak się to stało że skończyło się bez strat 😉
- pana, który chciał mnie łapać (!!) na moim zbiegu, bo uznał że on wie lepiej – i po tym gardło mnie boli do tej pory 🙁
- całą masę ludzi uważających się za święte krowy i np:
- idąc trzymając się za ręce całą szerokością ścieżki doliny Chochołowskiej
- idąc po prawej stronie drogi i wielce zdziwieni że przeszkadzają (polecam TO, a szczególnie Art 11. – ścieżka do schroniska Chochołowska jest drogą, niestety)
- pana w kapeluszu kowbojskim, który uszanował i zrozumiał, że ja się nie zatrzymam w moment a on ze zdjęciem może poczekać i mało tego usunąć siebie i dwie dziewczyny, ładnie pozujące do zdjęcia, ze ścieżki – jak widać można, kiedy się chce! szkoda że to wyjątki 🙁