Rok temu, oglądając w tv relację w z Wings for Life postanowiliśmy zapisać się na ten bieg. Duże emocje towarzyszyły samej transmisji, więc chcieliśmy przeżyć je na żywo. No i cel szczytny, bieg charytatywny – 100% opłaty idzie na badania nad regeneracją uszkodzonego rdzenia kręgowego. Poza tym w Poznaniu jeszcze nie byłam.
Zapisaliśmy się więc – rok temu! Dzięki temu miałam numer 92 (a numery nadawane są globalnie, więc byłam 92 na całym świecie).
Do Poznania dotarliśmy w sobotę. Po zameldowaniu w hotelu (przy okazji polecam Hotel Camping Malta, gdyby ktoś wybierał się w przyszłym roku, ale tylko ze względu na bliskość miasteczka biegowego – 200m od biura zawodów – bo mimo teoretycznie trzech gwiazdek, obiekt swoje najlepsze lata ma ma już za sobą, a łóżka są tak wygniecione, że śpi się jak w hamaku) poszliśmy odebrać pakiety. W życiu nie widziałam tylu wolontariuszy, w dodatku tak niesłychanie entuzjastycznych. “Dzień dobry/do widzenia, życzymy miłego dnia, powodzenia na biegu” i tak sto razy 😉 Pakiet to numer startowy, koszulka, puszka Red Bull, ulotki. Swoją drogą, wolontariuszka od koszulek mierząc mnie wzrokiem zaproponowała mi koszulkę S lub XS. Nie mogę przywyknąć 😉
Po odebraniu pakietów zrobiliśmy rozruchową przebieżkę wokół jeziora Malta, wyszło ~8km.
Super miejsce do biegania – ładne, z wyznaczonymi ścieżkami pieszymi oddzielonymi od rowerowych. Pokręciliśmy się też trochę po miasteczku biegowym, zrobiliśmy kilka zdjęć.
Start biegu – niedziela, godz. 13:00. W strefach startowych trzeba było być już o 12:30, więc pół godziny marznięcia.
Przy zapisach nie określiłam przewidywanego dystansu i wrzuciło mnie do ostatniej, czwartej strefy startowej, przez co przez pierwsze dwa – trzy kilometry szłam ew. wolno truchtałam zamiast biec, przez co miałam sporą stratę. Ale normę zrobiłam, bo zakładałam przebiec 10-15km a wyszło prawie 14, więc jest ok.
Sam bieg był bardzo sympatyczny, radosny, ludzie się nie ścigali między sobą, a kibice w Poznaniu są najlepsi! Takiego żywiołowego dopingu jeszcze nie widziałam: mnóstwo osób stało wzdłuż trasy, ludzie wyglądali przez okna, stali na balkonach, głośno klaskali, trąbili, gwizdali, grzechotali, dzieciaki przybijały piątki, kierowcy też trąbili i machali z aut. Dla porównania, na półmaratonie warszawskim ludzie w większości okazywali złość i zniecierpliwienie z powodu zamkniętych ulic i przejść dla pieszych, bo właśnie wyszli z kościoła i musieli czekać na pasach, a w najlepszym razie stali po prostu i patrzyli niemo. Poznań pod tym względem był fantastyczny. Przybiłam piątkę chyba wszystkim dzieciakom na trasie, super się bawiłam.
Najfajniej było kiedy doganiał nas samochód-meta z Adamem Małyszem – nie było żalu, że już, była radość, chłopaki w samochodach pościgowych wyczytywali nasze imiona dziękując, że byliśmy, biegliśmy, pomogliśmy.
Potem trzeba było tylko dojść do autobusów, które odwoziły biegaczy do miasteczka biegowego, odebrać medal i uff… to już 🙂
Można iść do pokoju (znów radość, że tak blisko :D), prysznic i czekanie na R, który przebiegł prawie 25km, wiec dłużej mu zeszło. Następnie obiad (posiłek regeneracyjny nie wyglądał zachęcająco, więc nie skorzystaliśmy, woleliśmy zjeść “na mieście”) i spacer do hotelu. W drodze powrotnej jeszcze wyhaczyłam skrzyneczkę
i zrobiłam kilka pamiątkowych zdjęć najbliższej okolicy Malty
i to już koniec poznańskich atrakcji, w poniedziałek po śniadaniu ruszyliśmy w drogę powrotną, podziwiając cuda architektury autostradowej 😉
Jeszcze tylko dodam, że bieg charytatywny, mający na celu zebranie funduszy na badania nad regeneracją uszkodzonego rdzenia kręgowego wygrał w Dubaju Szwed Aron Anderson – zawodnik na wózku, pokonując 92km. Drugie miejsce, z wynikiem 88 kilometrów, osiągnął biegnący we Włoszech Polak Bartosz Olszewski, natomiast w Poznaniu – dobiegając do 85 kilometra – najlepszy okazał się Tomasz Walerowicz.
Tu przypomina mi się hasło promujące stolicę Wielkopolski: “Poznań, miasto doznań”. Podpisuję się pod tym hasłem.
A w momencie pisania tego tekstu dostałam jeszcze maila od organizatora biegu, o takiej treści…
To jeszcze ja 🙂
Impreza z konkretnym, bardzo ważnym celem, więc warto wspierać, bo nigdy nie wiadomo co i jak się potoczy, a uszkodzić kręgosłup jest dość prosto.
Niestety organizatorzy nie do końca przemyśleli plan całej imprezy i przystosowanie jej do warunków pogodowych.
Po pierwsze: przymus bycia w swoim sektorze 45 min przed startem, i tam sztuczna, nikomu nie potrzebna i nic nie dająca rozgrzewka – ścisk taki, że nie ma jak ręką ruszyć a co dopiero rozgrzać się dobrze. W dodatku było ok 9 st C + silny, zimny wiatr od jeziora. W konsekwencji tego przemarzłem do szpiku kości.
Ledwo dociągnąłem do 4 km, na którym już byłem bliski zrezygnować. Ciało zmarznięte, skostniałe. Nogi drewniane, stopy ołowiane i nic ze sobą nie współpracowało 🙁 Początkowe poprowadzenie biegu po wąskiej ścieżce zaraz po starcie także powodowało że się szło bo tak ciasno. Całe szczęście, po 4km tempo wzrosło, ja się rozgrzałem i jakoś pobiegło się dalej.
Po drugie: przed startem była informacja, iż na określonych punktach będą czekać autobusy na uczestników. Jaką ilość autobusów i na którym dystansie podstawić jest raczej proste do przewidzenia, tym bardziej, iż nie jest to pierwszy raz tego biegu. Niestety, dobiegając do 26km autobusów brak! I ja, wraz z innymi uczestnikami którzy w tej okolicy skończyli, stoimy w szczerym polu, na otwartej przestrzeni, zimno jak diabli, wieje okropnie, błyskawicznie ciało stygnie. Wolontariusze nie mają foli NRC, ani worków, tylko zimną wodę i banany. Otrzymujemy informację – autobus przyjedzie za 30 min (!!) Przepraszam bardzo, ale to było żenujące w tych warunkach. Gdyby było +20 st C, świecące Słońce i bez wiatru albo z ciepłym wiatrem, to by mi to nie zrobiło różnicy, a tak zatarło doskonałe wrażenia z biegu bardzo szybko, bo po prostu z każdą minutą było mi coraz zimniej, a nie było gdzie się schować 🙁 Folie NRC dopiero był w autobusie, który wreszcie przyjechał – a powinny być na stanowisku z wodą 🙁
Madzia wspominała wyżej o ośrodku Camping Malta *** – lekko odświeżony PRL – w pokoju nawet nie ma czajnika, u nas były tylko 2 kubki, zero łyżeczek. Ale jak ktoś chce się wyspać to radzę od razu zabrać ze sobą karimatę/materac dmuchany czy nawet spać na ziemi, bo materace to porażka – tyłek zapada się jakieś pół metra niżej, w tedy wszystkie boki się unoszą, masakra. Mi to się skojarzyło od razu jako czarna dziura 🙂
Impreza ze szczytnym celem, ale sama impreza bardziej w rodzaju: pobiec raz i więcej nie wracać – niby było fajnie, ale jakoś tak sobie, bez pociągu do powrotu.