Mój pierwszy maraton

V Maraton Wigry. Mój pierwszy maraton. Bałam się go bardzo, wiadomo – różnie bywa, pierwszy w historii maratończyk zmarł na “mecie”.

Tym bardziej, że z różnych względów miałam ostatnio mniej czasu na przygotowania, biegałam bardzo mało, o innych formach treningu nawet nie wspominając. Poza tym lato, sierpień – to nie są warunki sprzyjające takiemu wyzwaniu. Na domiar złego koleżanka uświadomiła mnie, że Mazury wcale nie są płaskie (a takie miałam przekonanie). No ale słowo się rzekło, kobyłka u płota, zapłaciło się, to trzeba pobiec. A przynajmniej wystartować. Postanowiliśmy połączyć bieganie z rodzinnym wypoczynkiem i zrobić sobie wspólny wypad nad Wigry, szczególnie że organizatorzy zapewniali opiekę i zajęcia dla dzieci w trakcie biegu. Tydzień na Mazurach, w międzyczasie maraton – dobry plan. Sam maraton zapowiadał się ciekawie, oglądając materiały z lat ubiegłych można było podziwiać krajobrazy, skusić się na pyszne, regionalne potrawy na punktach, wczuć się w atmosferę.

Organizatorzy poprzednią edycję reklamowali hasłem “Smakuj, biegnij, podziwiaj”. Zawsze to miły dodatek do samego biegu – bieganie po mieście, po asfalcie, samo w sobie jest mało atrakcyjne, to tylko wysiłek. Tu chociaż mamy bonusy.

Mieszkaliśmy w Pokamedulskim Klasztorze w samych Wigrach, w miejscu, z którego był start (meta była w odległym o kilka kilometrów Starym Folwarku). Samo miejsce – bardzo ładne, klimatyczne, z charakterem, sprzyja odpoczynkowi, relaksowi, wyciszeniu.

Jednak standard pokoi pozostawia sporo do życzenia, szczególnie łazienki. Natomiast ujęło mnie “Kiedy ranne wstają zorze” wygrywane na trąbce codziennie o 7 rano z wieży kościelnej, i inne melodie o 21 <3 Bardzo ładne również były przyklasztorne ogrody.

 

Z atrakcjami w miejscowości też kiepsko – mała wieś, kilka barów, przystań (kajaki, rowerki wodne, rejsy wycieczkowe po jeziorze). Pozostawały spacery, ew. wypady gdzieś dalej – zrobiliśmy sobie wycieczkę Wigierską Koleją Wąskotorową z Płociczna. Trasa kolejki kilkakrotnie przecinała trasę biegu, można więc było zrobić zdjęcie poglądowe jednego jej fragmentu.

W dniu maratonu, po lekkim śniadaniu, udaliśmy się na miejsce startu (widoczne z okna naszego eremu). Pogoda NIE dopisała biegaczom, bo była paradoksalnie piękna – słonecznie i gorąco. Rozgrzewka, kilka słów organizacyjnych – min. ostrzeżenie o złośliwym usuwaniu oznakowań trasy, bądź przewieszaniu ich w inne miejsce przez “lokalsów”. Swoją drogą – jak trzeba być głupim i bezmyślnym, żeby robić coś takiego??!! Ruszyliśmy spod klasztoru, mijając licznych kibiców/gapiów. Ktoś biegnący obok mnie machał im ze słowami “Idący na śmierć pozdrawiają”. Ha ha, bardzo śmieszne – ale w sumie adekwatne do naszego (jak myślę) samopoczucia. No i pobiegliśmy. Upał, górki (serio, myślałam, że Mazury są płaskie – a tu się okazało, że do Suwałk jeszcze jak cię mogę, ale potem teren pofałdowany jak tara do prania), las, łąki, krowy, jezioro. Naprawdę pięknie, trudno, ciężko, miejscami trzeba było przejść do marszu. Troszkę asfaltu, dużo łąk, pól, lasów. W jednym miejscu trasa biegła stromą skarpą nad samym jeziorem – nie było tam żadnej ścieżki, tylko zarośla, krzaki, taśmy wiszące na drzewach, żeby się nie obsunąć do wody, trzeba było trzymać się zwisających gałęzi. W tamtym miejscu pomyślałam, że to pewnie złośliwie zmylony fragment trasy, tym bardziej, że nikogo nie było ani za mną, ani przede mną.Tak wyglądała trasa – dookoła jeziora Wigry, z malutką, kilkukilometrową przerwą między metą a startem.

Punkty odżywcze – bajka: miejscowe przysmaki: soczewiaki, babka ziemniaczana, sękacz, szarlotka, arbuzy, pomarańcze, ciasteczka, podpiwek (!). Miejscowi, którzy najwidoczniej nam współczuli, bo polewali wodą z węży ogrodowych, jedna pani częstowała z wiadra wodą ze studni (i to była najpyszniejsza, najcudowniejsza, zimna woda, cudowniejsza od tej z Lichenia, normalnie żywa Woda życia!). Coś wspaniałego, taka empatia. Wolontariusze też bardzo dbali o nas, polewali wodą na życzenie, zachęcali do jedzenia i picia, żebyśmy się nie odwodnili.

Mnie biegło się fajnie, nie czułam presji (jedynie, żeby ukończyć, czyli dotrzeć do mety w limicie czasu 7 godzin), truchtałam sobie spokojnie. Nie było tej słynnej “ściany” – jak potrzebowałam odpocząć – przechodziłam w marsz. Nic poważnego mi nie dokuczało, trochę tylko bolały mnie pięty i paznokcie. Jedynie w trakcie biegu, mniej więcej od ok. 30km, zaczął doskwierać mi ból rąk, szczególnie prawej – szwankowało krążenie w dłoniach, palce spuchły jak parówki, miałam wrażenie, że przez żyły próbuje mi się przeciskać gorący, ostry żwir. Próbowałam masować sobie przedramiona, biec z rękami uniesionymi do góry, co niewiele pomagało. Był to jedyny ból i jedyne, co mi bardziej psuło bieg, i na szczęście po skończeniu biegu wszystko wróciło do normy – ale wiem już, że ewentualnie w przyszłości będę potrzebować rękawków kompresyjnych. Dużo jadłam, dużo piłam. Raz tylko, pod koniec, ok. 37 kilometra załamałam się, bo Endomondo mówiło mi, że zostały 2km, a ktoś na punkcie żywieniowym powiedział, że jeszcze prawie 4. To mi podcięło skrzydła, podłamało morale i do końca już szłam (poza ostatnimi metrami przed samą metą). Mój czas to 5h, 28 minut i jakieś tam sekundy.

Start – meta. Przed – po. Znajdź różnice 😉 No i medal.

Meta – medal i wielkie szczęście, chyba bardziej z powodu skończenia biegu niż jakaś satysfakcja “sportowa”. Bardziej na zasadzie “o Jezu, jak dobrze, że już koniec”. Akurat zaczął padać deszcz, grzmiało, zanosiło się na burzę – nie czekaliśmy więc na dodatkowe atrakcje (ognisko, dekorację, losowanie nagród, koncert), tylko po krótkim rozciągnięciu się wróciliśmy do hotelu, gdzie czekały na nas dzieci – wolały zostać w hotelu i oglądać bajki niż korzystać z animacji).

No i cóż – maraton, maraton i po maratonie 🙂 Następnego dnia lało i było zimno, nigdzie więc nie musieliśmy chodzić, mogliśmy się spokojnie regenerować. Po dwóch dniach nie czułam w ogóle, że mam za sobą dystans maratoński – wszelkie ewentualne mikrourazy zagoiły się jak na psie ;-)Następne kilka dni poświęciliśmy na spacerowanie, odpoczynek, smakowanie lokalnej kuchni. Najedliśmy się do syta kartaczy, farszynek, soczewiaków, sękacza, mrowiska, ja jadłam nawet gotowane świńskie uszy z kaszą z grochu.Rzeczone mrowisko:

Użyliśmy Suwalszczyzny i mentalnie, i wzrokowo, i oralnie (w sensie kulinarnie ;-)). Ja przy okazji zgarnęłam oczywiście kilka “keszy”

Wyjazd uważamy za udany, owocny, cel główny – maraton – osiągnięty. Mogę się już nazywać maratonką 😉

I chcę zwrócić uwagę na tytuł. Pierwszy maraton. To znaczy, że tak, chcę więcej, nie chcę skończyć na tym jednym razie, że będzie kolejny 😀

Na koniec kilka “mądrości”, które zbierałam z myślą o maratonie. Czasem jeden obraz mówi więcej niż tysiąc słów 🙂

Leave a Reply

Your email address will not be published.

 

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.